środa, 11 listopada 2009

London, Belfast und Berlin

Ch. z grzybnią, jak to ma w zywczaju mówić mój kolega w trudnych dla siebie chwilach, bądź też w momentach zwątpienia. Taki stan, stan "Ch. z grzybnią" utrzymuje się u mnie od zeszłego tygodnia, a dokładniej od zeszłego czwartku, czyli 5 listopada, kiedy to w Berlinia występowało za free U2, a ja oczywiście siedziałam w domu, jęcząc, że nie jestem tam. Wejściówki nie załatwiłam, bo z poczucia obowiązku zamiast olać zajęcia, siedziałam na wykładzie pana dziekana, zresztą nie wiedziałam, że akurat w tamtą środę pewien niemiecki serwis, który naprawdę i szczerze pozdrawiam, wrzucił je do sieci. Kiedy szok minął, akcja załatwiania wejściówek w liczbie dwóch, ale jedną tylko dla siebie też bym wtedy nie pogardziła, ruszyła. Prośby, groźby i błagania nie pomogły, bo nikt nie miał takowej na zbyciu, a takich jak ja było więcej niż przypuszczałam. Jednyna osoba, która w ostatecznym rozrachunku miała na zbyciu takowych biletów w liczbie 4 (tak, czte-rech) i, z którą przez blisko dwa lata dzieliłam łazienkę i w pewien sposób część swojego życia, się na mnie obraziła i mogłam tylko pomarzyć o U2 w Berlinie. Stan melancholii się pogłębiał, a do tego w tym stanie utrzymywał mnie i utrzymuje po dziś dzień "Stay (Faraway, co close)", czemu wyraz dałam na źródłoznawstwie, piszą tekst tej piosenki między kolejnymi etapami krytyki tekstu. Nic to, nie pojechałam, przebolałam jakoś, wsparcia moralnego zbyt dużego nie otrzymałam. Z tego poświęcenia siedziałam przed komuterem, pisząc do taty relacje z koncertu, niby kiepski stream live, niby jakieś krótkie to "One", a Larry mozliwe, ze grał z playbacku, to gdy usłyszałam We looooooove you!!!!!!!! za serce ścisęło i jakoś większa melancholia niż zawsze. Poświęciłam się wielce i jednym okiem oglądałam MTV EMA, dowiadując się co to za zespoły, bo oprócz U2, Placebo, Muse, Green Day, to większość niezbyt dużo mi mówiła. Obejrzałam, przecierpiałam całą galę. Plusy to zobaczyć w TV Adama Claytona nie w kamizelce, a w kołnierzu z wiewiórki i usłyszeć jakaś totalną głupotę z ust Larry'ego. Potem cała gala, kolejne gwiazdeczki, Doda i jakiś bezsens, a dopiero pod koniec 3 piosenki i "One" i Brandenburg Tor i oh... Następny dzień w takich sytuacjach jest gorszy, bo wtedy dowiadujesz się, że co niektórzy byli pod hotelem i mają autografy Bono i The Edga. Dobra, slinę trzeba przełknąć, zapomnieć i pomyśleć, że nie jest to takie złe, gorzej jakby zdobyli autograf od Adama.

To takie melancholijne... Najgorsze w tym wszystkim jest to, że poróbuję wmówić sobie, że taki stan pustki we mnie jest spowodowany przez ten koncert. Prawda tkwi pewnie gdzie indziej, ale ja lubię mieć na wszytsko wtłumaczenie. Poza tym czasem trzeba znaleźć zastępcze wytłumaczenie, bo z takim jest lepiej, lepiej dla własnej psychiki, zwłaszcza, jak zauważa się, że psychika czasem zaczyna płatać figle i zawodzić.
Gdy ostatnimi czasy słyszę Czemu jesteś taka smutna? Powiedz, czym jesteś tak wystraszona? Masz smutne oczy. Zaniepokojona jesteś. wolę mówić, ze wszystko jest w najlepszym porządku, bo jest. Nic się nie dzieje, wszystko jest dobrze. Jestem zdrowa, funkcjonuję normalnie, staram się nawet rozmawiać z ludźmi, a dzięki moim wędrówkom po antykwariatach dojechałam już do połowy epoki... Tyle, że każdy musi mieć, a zwłaszcza osoba z tak postrzępionymi doświadczeniami i wspomnieniami, musi od czasu do czasu poczuć wewnętrzną pustkę.

To jest chyba najbardziej osobisty fragment, jaki do tej pory napisałam.

Amnesty International